Chciałam tu dać jakiś krótki, zabawny wstęp, ale jedyne, co mi przychodzi do głowy to ostrzeżenie Was przed tym, że to będzie długi i nudny tekst. Jeżeli chcecie dowiedzieć się, o co chodzi, lećcie od razu na koniec. 😉
Pod koniec zeszłego roku pisałam Wam, że jednym z moich postanowień noworocznych, jest spełnienie pewnego marzenia. Marzenia, które pojawiło się nagle w mojej głowie podczas indywidualnego spotkania z coachem. Pewnie wielu z Was uważa coachów za naciągaczy. Ja również podeszłam do tego spotkania bardzo sceptycznie. Ale byłam wtedy w takim stanie, że chwytałam się wszystkiego. To miało być spotkanie warsztatowe w większym gronie. Co ciekawe – zjawiłam się na nim tylko ja i pani coach. Gdy otwierała mi drzwi, powiedziała, że nic nie dzieje się przypadkowo i że widocznie tak miało być. Gdy wychodziłam z tego spotkania, również zaczęłam w to wierzyć. Pierwszy raz w moim życiu ktoś w tak krótkim czasie poukładał mi w głowie i wydobył ze mnie to, o czym nie miałam pojęcia. Dokładnie sprecyzowałam swoje marzenie, o którym nigdy wcześniej nawet nie pomyślałam.
Pani Moniko, dziękuję.
W moim domu rodzinnym babcia (z którą mieszkaliśmy) prowadziła wiejski oddział gminnej biblioteki. Od małego byłam więc otoczona książkami. Szybko stały się one moją ulubioną zabawką. Właściwie inne zabawki mogłyby nie istnieć. Największą radość dawały mi książki. Jako że mieszkaliśmy na wsi, a do miasta jeździłam z mamą głównie wtedy, gdy byłam chora albo trzeba było mi kupić buty (ubrania (nawet kurtki!) moja mama szyła nam sama). Znałam więc głównie te książki, które znajdowały się na półkach bibliotecznych w naszym domu. Literatury dla dzieci nie było tam wiele. Do tej pory pamiętam, jak pani Ela z biblioteki gminnej, która przyjeżdżała do babci wymienić książki, podarowała mi książkę na własność. Przeczytałam ją pewnie setki razy. To nie znaczy, że nie miałam innych książek. Każdy mój wyjazd z mamą do miasta musiał zakończyć się wizytą w księgarni. Wciąż pamiętam ten księgarniany zapach. Coś niesamowitego.
Mamo, dziękuję.
A jaka bajka była moją ulubioną? No oczywiście, że Piękna i Bestia. Tak samo jak Bella miałam fioła książkowego, marzyłam o życiu z książek i czułam, że nikt na wsi nie rozumie moich odchyłów.
Książki zawsze zajmowały ważne miejsce w moim życiu. W klasie maturalnej nie do końca wiedziałam, co chciałabym dalej robić, jakie studia wybrać. Złożyłam papiery na psychologię i filologię polską (marzyło mi się edytorstwo). Znacie ten stereotyp, że na psychologię idą osobę, które mają problemy ze sobą? Tak chyba rzeczywiście było w moim przypadku. Na szczęście nie dostałam się. Ze swoimi problemami poszłam na filologię polską. Na filologii musiałam czytać setki książek (zdarzały się kolokwia z kilkudziesięciu tytułów co kilka miesięcy). Nie miałam wtedy czasu na czytanie tego, co chciałabym czytać. Cudowną odskocznią od literatury dawnej była dla mnie praca w Empiku, gdzie został mi przydzielony dział książki dziecięcej. Jako że był to jeden z największych Empików w Polsce (megastore na wrocławskim rynku), literatura dziecięca zajmowała w nim całe jedno duże pomieszczenie. Książek do ogarnięcia było naprawdę sporo. Ale lubiłam tę pracę.
Od czwartego roku studiów ciągnęłam pracę w Empiku na pełen etat, polonistykę ze specjalizacją edytorską (dziennie) i logopedię (podyplomowo). Oba kierunki na uniwersytecie. Wariatka, prawda? Ale nie chciałam rzucać tej pracy. Nie dość, że robiłam to, co lubię i zarabiałam całkiem fajne wtedy dla mnie pieniądze, to udawało mi się tak ustawiać godziny pracy, aby nie kolidowały z zajęciami. Co prawda w mieszkaniu głównie spałam. Nie miałam czasu i sił na nic innego. Nie wiedziałam nawet, jak się włącza pralkę. Na szczęście mieszkałam już wtedy z Grześkiem i ogarniał chłop wszystko doskonale. Sam też prowadził firmę z domu i studiował zaocznie.
Jako że miałam kartę pracowniczą empiku, prawie cały przydział na karcie wykorzystywałam na kupno książek dla dzieci. Posiadanie dzieci było wtedy dla mnie odległą przyszłością, ale bałam się, że gdy się urodzą, niektóre wydania nie będą już dostępne. A jak mogłabym ich im nie pokazać? Dzięki zniżce empikowej nazbierałam całkiem pokaźną kolekcję. Gdy wybudowaliśmy dom, w Jaśka pokoju przed jego wprowadzeniem się, pierwszym meblem, który tam stanął, był regał z książkami.
Z pracy w Empiku zrezygnowałam, gdy pojawiło się widmo pisania pracy magisterskiej. Nie dałabym rady wszystkiego ogarnąć. Ale dzięki temu po obronie nic mnie nie trzymało we Wrocławiu (no, poza dyplomem z logopedii i podyplomówką z neurologopedii, ale to już udało mi się załatwić zaocznie). Zabrałam Grześka na wieś, ożeniłam ze sobą i zaczęliśmy stawiać dom. Wtedy zaczęły się moje poszukiwania pracy. Marzyła mi się praca edytora/korektora w wydawnictwie. W okolicy jednak nie było żadnych wydawnictw, a ciężko było mi znaleźć pracę zdalną nie mając żadnego doświadczenia (jedynie praktyki w Wydawnictwie Dolnośląskim). Moim sposobem na życie stało się wygrywanie konkursów. Tak, dobrze przeczytaliście. Grzesiek interesował się fotografią, ja wymyślałam historyjki i biznes się kręcił. Wybierałam głównie te konkursy, gdzie wartość nagrody przekraczała 1000 zł. Większość rzeczy potem sprzedawałam. Miałam z tego całkiem przyzwoitą pensję. Dzięki konkursom zwiedziliśmy też kawałek świata.
Po roku konkursowego życia udało mi się znaleźć pracę. I to właściwie prawie trzy etaty jednocześnie. Najpierw zaczęłam pracę w ośrodku kultury połączonym z biblioteką. Zajmowałam się organizacją imprez wiejskich, pisaniem wniosków unijnych, stworzyłam i prowadziłam im stronę internetową i profile w social mediach, a poza tym zajmowałam się biblioteką. Znowu książki! A co najciekawsze – moją kierownik była pani Ela. Ta sama, która te 20 lat wcześniej przywoziła mojej babci książki na wymianę do oddziału bibliotecznego. Pani Ela była kierownikiem idealnym. Każdemu życzę takiego kierownika. W ciągu tygodnia potrafiła mi powiedzieć tyle pochwał, ile nie dostałam od nikogo przez całe życie (włączając w to rodziców).
Pani Elu, dziękuję.
Do tej pracy dołączyły też dwa etaty w dwóch różnych szkołach, w których prowadziłam terapię logopedyczną. Gdy zaszłam w ciążę, musiałam zrezygnować ze wszystkich etatów. Skupiłam się wtedy głównie na dziecku. Kiedy urodził się Jasiek, nasz dom był właściwie gotowy do zamieszkania. Jaśko w swoim pokoju mia tylko łóżeczko i regał z książkami, które matka mu zbierała przez ostatnie lata. Jak to na matkę wariatkę przystało, cały pierwszy rok jego życia, skupiona byłam wyłącznie na nim. Gdy macierzyński dobiegał końca, odezwała się do mnie pani Ela z propozycją przejścia na jej stanowisko (odchodziła na emeryturę). Nie wyobrażałam sobie wtedy jednak zostawienia rocznego Jaśka z jakąś nianią (obcą kobietą). Poza tym pewnie ciężko byłoby nam znaleźć taką osobę na wsi. A najbliższy żłobek znajdował się 20 km od domu. Bez sensu. Postanowiłam, że zostajemy w domu.
Założyłam wtedy działalność. Miał to być gabinet logopedyczny, ale rzeczywistość z dzieckiem w domu szybko zweryfikowała moje plany. Nie potrafiłabym zajmować się na pół gwizdka ani pracą, ani dzieckiem. A tak by to właśnie wyglądało. Wtedy pojawił się pomysł stworzenia bloga, nad którym mogłabym pracować wieczorami. Sama od miesięcy obserwowałam innych blogerów, a znajomi namawiali mnie do założenia swojego miejsca w sieci. Miałam pisać o książkach, zabawkach gadżetach, naszych podróżach z Jaśkiem. Wielu znajomych inspirowało się moimi wyborami. Uznałam, że czemu nie. I w ten sposób w marcu 2014 roku powstała matkawariatka.pl. Szybko okazało się, że nie tylko moi znajomi chętnie korzystają z moich porad, ale również wiele obcych (co na początku było dla mnie nie do ogarnięcia) osób. Obecnie blog miesięcznie czyta ok. 100 tys. osób. Od początku wpisami, które cieszyły się ogromnym zainteresowaniem na blogu, były te książkowe. W tej chwili mój blog jest najprawdopodobniej największym blogiem w Polsce cyklicznie recenzującym książki dla dzieci. Wow!
Ok, po tym przydłuuuugim wstępie na pewno już wiecie, co jest spełnieniem mojego marzenia, moim trzecim dzieckiem.
Książki pojawiały się w każdym akapicie, a więc…
Tak, będzie książka. Książka dla dzieci. To, co tak tulę do serca, to jedna z moich ulubionych ilustracji. Książki jeszcze nie mam fizycznie (jeszcze nikt jej nie ma), ale będę ją miała przed premierą (premiera jest 20 września) i wtedy zrobimy sobie małą przedsprzedaż. Taką dla Was, z niespodziankami. Co Wy na to? 🙂
Podsumowując cały tekst:
Cześć, jestem Wiola, mam 31 lat i zaczynam wiedzieć, co chcę robić w życiu.
Nie wszystek umrę. 🙂
9 komentarzy
Ola
29 września 2017 at 22:07Nie pamiętam jak to się stało, że trafiłam na Pani bloga, ale jestem mega szczęśliwa, że istnieje takie miejsce w sieci. Mój synek ma 10 miesięcy a ja już mam prawie większość pozycji dla maluszków i również kupiłam je gdy był jeszcze w brzuszku 🙂 miałam bardzo podobnie z kupowaniem.. bałam się, że za x czasu ich nie będzie i teraz mam je u siebie. Znajomi patrzyli na mnie jak na „wariatkę” ale mój synek mając 8 miesięcy sam obracał kartonowe książeczki i nigdy nikt go nie zmuszał do oglądania. Teraz gdy już wstaje i jest bardziej mobilny sam zabiera je z regału 🙂
Jano i Wito również goszczą już w naszym domu 🙂 <3 Jest świetna!
Czekamy na więcej :)))))
Wiola
1 października 2017 at 22:28Dziękuję, Olu. <3
Karolina
23 sierpnia 2017 at 16:11Widziałam ją wczoraj na bonito 🙂 ! Gratulacje 😀
Lucy eS
22 sierpnia 2017 at 18:04Wspaniale, gratulacje! Jestem przeeeeciekawa.
Wiola
22 sierpnia 2017 at 18:20Dziękuję. Już wkrótce Twoja ciekawość zostanie zaspokojona. :):
Agata
21 sierpnia 2017 at 12:37AAAAAAA ekstra! Jestem podekscytowana i czekam z niecierpliwością! Uwielbiam Cie, a jak jeszcze zaczniesz być moją ulubioną pisarką dziecięcą to będzie miłość aż bo grób 🙂
Wiola
21 sierpnia 2017 at 13:35<3 <3
Póki co to będzie książka dla maluchów. A właściwie seria książek. Zobaczymy, czy się rozkręcę i zacznę tworzyć dla starszych. 🙂