Dosyć rzadko uzewnętrzniam się na blogu i chyba raczej niewiele o mnie wiecie. Z okazji trzydziestych urodzin napisałam Wam trzydzieści faktów o mnie. Znajdziecie to tutaj – 30 faktów o mnie na 30 urodziny. A tak poza tym wiecie na pewno, że mieszkam w domu z trzema fajnymi chłopakami, lubię dobre książki, podróże oraz wszystko to, co ładne, zdrowe i praktyczne. Dziś, w ramach akcji #MyFirst7Jobs, postanowiłam podzielić się z Wami informacją o tym, w jaki sposób zostaje się blogerem – czyli gdzie pracowałam zanim zostałam matką wariatką.
Pracować zaczęłam na trzecim roku studiów. Do tego czasu rodzice opłacali mi mieszkanie, bilet miesięczny, jedzenie (żywiłam się głównie makaronem i sosami ze słoika) i ksero. No i to by było właściwie na tyle. Na nic więcej mi nie starczało. Czasami udawało się odłożyć na jakieś kino, ale kosmetyki czy nowe ubrania to był towar luksusowy. Jednak to wcale nie ubrania czy kosmetyki skłoniły mnie do szukania dodatkowego źródła dochodu, a trądzik. Tak, trądzik. Miałam z nim spory problem od kilku lat. W tym czasie bliska mi osoba była po kuracji tetracykliną, która ładnie wygoiła jej twarz. Zamarzyła mi się więc tetracyklina. Nie pamiętam, jaki był dokładny koszt terapii tetracykliną, ale do tego dochodziły comiesięczne wizyty u dermatologa, który do najtańszych nie należał, oraz częste badania trójglicerydów.
- Klepanie kotleta z aromatem dymu
Swoją karierę rozpoczynałam w Burger Kingu (pierwszym we Wrocławiu) na stanowisku obsługi klienta. Obsługa klienta w takich miejscach jest dosyć szeroko rozumiana. To nie tylko przyjęcie zamówienia od klienta, pobranie płatności i wydanie zamówienia. To również przygotowywanie zamówień, krojenie produktów, mycie podłóg czy zmywanie. Te ostatnie nie sprawiały mi problemów. Nienawidziłam jednak obsługiwać klientów, którzy osoby pracujące w BK uważały za ludzi gorszego sortu. Wytrzymałam 3 miesiące.
2. Ksiąąąąąąąąążki
Gdy zwolniłam się z Burger Kinga, od razu zaczęłam szukać kolejnej pracy. Znalazłam dosyć szybko. Na dziale książki w Empiku, na wrocławskim rynku. Nawet lubiłam tę pracę. Odpowiedzialna byłam przede wszystkim za książkę dziecięcą. A to zaskoczenie, prawda? W Empiku wytrzymałam dwa lata. I uważam, że to był naprawdę fajny czas. Pracowałam na pełen etat, a i tak udawało mi się tak ustawiać zmiany, żeby studiować dziennie jeden kierunek, a podyplomowo drugi. Na Uniwerku. Co prawda czasu wolnego nie miałam prawie wcale, ale nie narzekam. Wiele wyniosłam z tej pracy, wiele się nauczyłam.
3. Instrukcja obsługi frezarki i magiczny rytuał spa
Z Empiku zwolniłam się sama, żeby mieć czas na napisanie pracy magisterskiej. Po obronie wróciłam na wieś do rodziców i zaczęłam szukać pracy w zawodzie. A to jako korektor/redaktor, a to jako logopeda. Znalazłam pracę jako copywriter. Pracowałam zdalnie dla kilku firm jednocześnie. Zazwyczaj na umowę zlecenie, czasem na umowę o dzieło. Wtedy liznęłam trochę seo, pisania pod wyszukiwarki. Zdarzało się, że tego samego dnia opisywałam frezarki, skórzane sofy i magiczne rytuały spa, które otworzą przed Wami wrota do krain rozkoszy i jędrności. I inne bzdury.
4. Pani korektor i pani konkursowicz
Pracując jako copywriter, udało mi się wkręcić do robienia korekty tekstów naukowych dla jednej z gorzowskich uczelni. W międzyczasie miałam też dosyć ciekawe hobby – wygrywałam konkursy. Tak, wygrywałam. Ja nie brałam w nich udziału po to, żeby być może wygrać. Nastawiałam się od razu na wygraną. Stwierdziłam, że praca jako korektor pochłania zbyt wiele czasu, a konkursy dawały mi znacznie więcej frajdy. Wolałam być bezrobotną konkursowiczką. Olałam więc korektę. Finansowo znacznie bardziej mi się to opłacało. Nie dość, że miałam zasiłek dla bezrobotnych, to jeszcze przynajmniej raz w miesiącu gdzieś wyjeżdżaliśmy. I nie były to tylko wyjazdy krajowe. Dzięki konkursom odwiedziliśmy m.in. Irlandię, Włochy, Francję czy też Malediwy. Poza tym dochodziły też nagrody rzeczowe, które sprzedawałam za całkiem niemałe kwoty. Nie miałam żadnych zobowiązań, dzieci. Mogłam tak się bawić.
5. Człowiek orkiestra
W końcu stwierdziłam, że przydałoby się jakoś ustatkować, znaleźć pracę na stałe. W urzędzie gminy pojawiła się oferta na jakieś tam stanowisko. Zupełnie już nie pamiętam jakie. Zgłosiłam się, dostałam się na egzamin, na którym byłam ja i osoba, która miała dostać tę pracę (you know what i mean). Chyba jeszcze tego samego dnia zadzwoniła do mnie pani sekretarz, że nie dostałam się na to stanowisko (a to niespodzianka), ale że świetnie poszedł mi test, że jest pod wrażeniem mojego cv, i że ona ma dla mnie stanowisko w ośrodku kultury. I w ten sposób rozpoczęłam pracę jako bibliotekarz/człowiek orkiestra. Teoretycznie na papierze byłam bibliotekarzem, praktycznie zajmowałam się biblioteką, pisałam wnioski do projektów unijnych o organizację imprez wiejskich, stworzyłam stronę internetową ośrodka, logo, założyłam im konta w social mediach (wtedy jeszcze nasza klasa miała się całkiem nieźle – szczególnie wśród wiejskiej społeczności), prowadziłam im tę stronę i kanały sm, organizowałam zajęcia dla dzieci.
6. Siłaczka
W ośrodku kultury pracowałam na pół etatu. Było mi mało. Znalazłam więc jakieś szczątkowe etaty w dwóch szkołach na stanowisku logopedy. Pech chciał, że obie szkoły nie miały wcześniej żadnego logopedy. Wszystkie pomoce kupowałam więc sama i woziłam ze sobą. Nie miałam swojej sali. Tułałam się po różnych. Ale najbardziej przeszkadzało mi to, że szkoły na jedne zajęcia wrzucały mi dzieciaki z kompletnie różnymi wadami wymowy, z zupełnie innymi problemami. Dzieciaki, które naprawdę potrzebowały indywidualnego podejścia. Poza tym musiałam dojeżdżać do dwójki dzieci do ich domów, ponieważ miały nauczanie indywidualne. Szkoła nie zwracała mi pieniędzy za dojazdy. Nie dość więc, że miałam kilka godzin rozrzuconych w planie lekcji, do obu szkół dojeżdżałam ok. 25 km własnym samochodem, na jednych zajęciach wrzucano mi kilka dzieciaków z różnymi problemami, kupowałam i woziłam swoje pomoce logopedyczne, do dzieciaków z nauczaniem domowym musiałam dojeżdżać jeszcze dalej, to zarabiałam grosze. Nie chcę nawet liczyć, ile musiałam dopłacać do tego interesu. Dyrektor jednej ze szkół nazwał mnie siłaczką. Na szczęście zaszłam w ciążę i nie mogłam tak się zajeżdżać.
7. Matka wariatka
Gdy kończył mi się urlop macierzyński, nadal nie wiedziałam, co chcę ze sobą zrobić. Wiedziałam jedno – chcę zostać z dzieckiem w domu. Poza tym w okolicy nie było żadnego żłobka. Myślałam więc nad pracą, która pozwalałaby mi się realizować, ale być przy dziecku. Przynajmniej przez pierwsze trzy lata jego życia. Moim pierwszym pomysłem był gabinet logopedyczny. Założyłam działalność i dosyć szybko zderzyłam się z rzeczywistością. Jestem pieprzoną perfekcjonistką i albo robię coś dobrze, albo wcale. A przy małym dziecku ciężko jest prowadzić systematycznie terapię, przygotowywać się odpowiednio do zajęć z dzieciakami. Od jakiegoś czasu znajomi namawiali mnie jednak na założenie bloga. Doceniali moje szperactwo internetowe. Namawiali do tego, abym dzieliła się z ludźmi tym, co wyszperam, a także swoją wiedzą logopedyczną, czy też książkową. Zdarzało się kilkukrotnie, że mamy na ulicy czy na zajęciach dla maluchów, na które chodziłam z Jaśkiem, zaczepiały mnie i pytały skąd mamy dany przedmiot, czy ubranie. Po kilku takich akcjach przełamałam się postanowiłam założyć bloga. Ale nie miał on być kolejnym pamiętnikiem mamy. Miał być od razu nastawiony na produkt. Kupiłam więc sobie fajny szablon, zaczaiłam się na domenę matkawariatka.pl i do mojej działalności dodałam usługi marketingowe. Być może część z Was jest zszokowanych moim biznesowym podejściem. Nigdy nie miałam zamiaru go ukrywać. Z jednej strony chcę zarabiać na blogu, z drugiej wiem, że nie mogę Was zawieść. Matka wariatka stała się pewną marką. Wiecie, że polecam Wam tylko dobre, sprawdzone produkty, książki, miejsca warte odwiedzenia. Nie mogę pozwolić sobie na wtopę. Niemal codziennie odrzucam jakąś propozycję współpracy. Często są to naprawdę duże marki, które na pewno sporo zapłaciłyby mi za reklamę. Dla mnie Wasze zaufanie jest znacznie ważniejsze. Z drugiej strony myślę, że blog nie będzie działał wiecznie. Niedawno wpadłam na inny pomysł na siebie. Coś się tworzy. Mam nadzieję, że się Wam spodoba. Ale musicie jeszcze trochę poczekać.
A jakie są Wasze #MyFirst7Jobs?
A może od razu wstrzeliliście się w pracę Waszych marzeń?
11 komentarzy
Delilka
26 sierpnia 2016 at 14:08Mnie się mocno poszczęściło – pierwsza praca, Tivron. Takie call center, ale obsługuję się wyłącznie klienta zagranicznego. Jak urodziłam mała powiedzieli mi, że mogę po prostu dalej pracowac na swoim stanowisku, ale w domu – ta sama pensja, te same warunki. Więc chyba trochę jeszcze zostanę 😉
Kinga Kapsa-Ziebicka
26 sierpnia 2016 at 08:11Wysłane:)
Kinga Kapsa-Ziebicka
25 sierpnia 2016 at 11:20Na miejscu, ale przez to, że Leon często choruje ( przedszkole) to naprawdę nie ma miesiąca żebym nie musiała zostać z nim w domu. Biorę wtedy komputer i na ile mi czas pozwala, pracuję. Naprawdę są bardzo wyrozumiali. Z resztą gdybyś kiedyś potrzebowała skorzystać z drukarni, zapraszam do nas:) nie będę wymieniała nazwy, bo nie chcę robić chamskiej szeptanki;) ale jak coś to pisz do mnie:) szczerze mówiąć w naszym mieście bardzo cięzko o dobrą pracę, któta spełnia Twoje wymagania, często łapiemy się tego co nam podsyła los…tego się chyba bałam najbardziej.
Wiola
25 sierpnia 2016 at 11:23Odezwij się, proszę, do mnie na maila z kontaktem do drukarni. 🙂
Kinga Kapsa-Ziebicka
24 sierpnia 2016 at 15:27Też pracowałam w Empik w dziale książki:) masz rację z tym, że ta praca wiele daje. Kiedyś już pisałam, że po urodzeniu syna zależło mi bardzo, żeby znaleźć pracę która pozwoli To wszystko ogarnąć. I taką znalazłam:) pracuje w jednej z drukarni internetowych w dziale marketingu 🙂
Wiola
24 sierpnia 2016 at 15:50Ooo, zdalnie czy na miejscu?
Wyrodna-Matka
24 sierpnia 2016 at 07:49Wow! Jaki fajny dorobek. A już poczynania blogowe podziwiam niesamowicie i doceniam. Bardzo zaintrygowały mnie te konkursy, w których wygrywałaś. Czy jest na to jakiś magiczny sposób? Na to wygrywanie? 🙂
Wiola
24 sierpnia 2016 at 15:50Wielkie dzięki. 🙂
Z tymi konkursami to było tak, że każdego dnia rano przeglądałam strony, które zbierały konkursy w jednym miejscu. Wybierałam te, w których miałam największe szanse – zazwyczaj fotograficzno-opisowe. Żeby wygrać, trzeba było mieć pomysł na fajne zdjęcie i opis. Zazwyczaj jak ktoś dobrze pisał, to nie potrafił robić zdjęć, a jak robił fajne zdjęcia, to nie potrafił pisać. Nam we dwójkę z Grześkiem udawało się łączyć jakoś te dwie dziedziny. I oczywiście wybierałam też te konkursy, w których jury wybierało zwycięzców. Nie liczyło się więc szczęście czy ilość klików, a właśnie opinia jury.
Katarzyna Bartoszczyk
23 sierpnia 2016 at 22:17Hm… moja pierwsza „praca” zaczeła się pół roku temu, ale napisze o miejscach w których zarobiłam pierwsze własne pieniadze:)
najpierw w gimnazjum spiewałam na ślubie, zarobiłam całe 50 zł. później rwałam ogórki i chwasty z cebuli- wytrzymałam dwa dni:) potem sprzedawałam kosmetyki z katalogu, brakło znajomości:) dorobilam sie tylko duzej ilosci kosmetyków- dla 16 latki bomba:)w liceum zaczełam spiewać do kotleta po weselach- szybka, łatwa i przyjemna praca- trwa do dziś- 3-4 razy w roku:) na 3 roku zaszlam w ciaze, skonczylam studia i zaczęłam dawać korepetycje z chemii i biologii. zniechęciło mnie bardzo i zrezygnowalam z pracy w zawodzie. w miedzyczasie ukladalm towar w decathlonie:)zimą zaczełam cwiczyc sie w pieczeniu tortów w stylu angielskim. wiosna gdy syn miał 0,5 roku zaczełam kurs florystyczny. miałam kilka zlecen na dekoracje na Wszystkich Świętych, 18-tki, ostatnio kościół.
a od stycznia pracuje w laboratorium przy firmie produkującej przyprawy warzywne. ciekawe jak długo:)
Wiola
24 sierpnia 2016 at 15:41Całkiem ładny dorobek i chyba nawet bardziej zamotany niż mój.
Katarzyna Bartoszczyk
26 sierpnia 2016 at 19:19Wciąż nie powiedziałam koniec; )