Ile razy wydawało Ci się, że już nie dasz rady, że Twoje życie kręci się tylko wokół karmienia, przewijania, noszenia i zabawiania? Ile razy chciałaś sama zgłosić się na oddział psychiatryczny, byleby tylko odpocząć od dzieci? Ile razy wydawało Ci się, że Twoja rola zaczęła ograniczać się głównie do bycia matką? Być może nieustannie tak myślisz, być może przemknęło Ci to raz czy dwa razy przez głowę. Nie uwierzę jednak, że przez cały urlop macierzyński nie pomyślałaś choć raz, że za taki urlop to Ty jednak podziękujesz i wolisz pójść do pracy (szczególnie w przypadku, gdy wcześniej byłaś aktywna zawodowo).
Z drugiej strony nie znam matki, która na urlopie macierzyńskim nie zastanawiała się nad swoją dalszą karierą zawodową. Czy jest sens ją ciągnąć, czy nie lepiej zająć się czymś, co dawałoby pewną niezależność, elastyczność godzin pracy, dzięki czemu można byłoby spędzać więcej czasu z dzieckiem. Tak, tak, z tym samym dzieckiem, od którego chce się uciec. Matki to dziwne stworzenia.
Historia mojej ścieżki zawodowej
Jak to wyglądało u mnie? Przed zajściem w pierwszą ciążę pracowałam na trzech (sic!) etatach – w dwóch szkołach i w ośrodku kultury. Przy okazji ciągnęłam jeszcze jedną podyplomówkę, którą nie mam pojęcia po co robiłam, ale o tym za chwilę. Pracę broniłam, gdy Jaśko miał pół roku. Miałam kolejne pół roku na to, aby zastanowić się, czy wracać do pracy. Moja kierownik odchodziła na emeryturę i zachęcała mnie do przejęcia jej stanowiska. Tak odpowiedzialne stanowisko, praca po godzinach i małe dziecko? Podziękowałam. Gdy dostawałam kolejne propozycje pracy, cieszyłam się, że mam perspektywy, że jestem doceniana. Po chwili jednak uświadamiałam sobie, że musiałabym zostawić rocznego Jaśka z nianią lub oddać go do żłobka i zaczynałam panikować. Nie wiem jak on, ale ja nie byłam jeszcze na to gotowa. Wiedziałam, że potrzebuję odskoczni od dziecka, ale nie potrafiłam się z nim rozstać.
Założyłam własną działalność. Początkowo profil działalności miał być związany ściśle z moim logopedycznym wykształceniem. Z czasem zaczęło do mnie docierać, że wzięłam na siebie za dużą odpowiedzialność. Nie da się być perfekcyjnie przygotowanym do zajęć z innymi dziećmi, mając w domu bardzo wymagającego roczniaka. Prawidłowo prowadzona terapia dzieci była dla mnie bardzo ważna. Do tego stopnia, że wolałam porzucić to zajęcie niż miałabym robić to na pół gwizdka. Zaczęłam myśleć o zmianie profilu mojej działalności. I tym sposobem dotarliście do początku historii powstania mojego bloga. Plan był taki, aby pokazywać na blogu to, co dobre dla dzieci (książki, zabawki, gadżety, dobre jakościowo ubrania), miejsca, w które warto wybrać się z dziećmi, dzielić się moją wiedzą logopedyczną, ale nie zapominać też o rodzicach. Blog fajnie się rozwinął. Dostaję wiele ofert współpracy, ale nadal nie zapominam o tym, żeby polecać Wam tylko to, co poleciłabym też najbliższym. Udaje mi się to i nie głoduję z tego powodu. Naprawdę jest dobrze. Czy były mi do tego potrzebne studia? Nie.
Czy studia są potrzebne?
Nie wiem, jak to jest w innych krajach, ale polskie szkoły prześcigają się w wymyślaniu coraz to dziwniejszej oferty klas profilowanych. Ja rozumiem poszerzanie dziecięcych zainteresowań, zajęcia dodatkowe, dzięki którym maluch może rozwinąć skrzydła, ale wrzucanie dziecka do klasy o konkretnym profilu, gdy ma lat kilka czy też nawet kilkanaście, według mnie mija się z celem. Gdy byłam mała, uwielbiałam matematykę, nawet w książeczce zdrowia miałam wpisane uzdolnienia matematyczne, w gimnazjum jako jedyna na kilka klas miałam 5 na świadectwie końcowym u najbardziej wymagającej nauczycielki matematyki. Ale jako że test gimnazjalny nie poszedł mi jakoś rewelacyjnie i nie dostałam się do liceum, do którego chciałam iść, musiałam iść tam, gdzie były miejsca. Tym sposobem wylądowałam w klasie humanistycznej. Jako że przez trzy lata liceum miałam matematykę na poziomie podstawowym, stwierdziłam, że moja kariera politechniczna jest już skreślona i po liceum składałam papiery na kierunki humanistyczne. Wzięłam na klatę kolokwia z 30 lektur miesięcznie, gramatykę historyczną i opisową języka polskiego, łacinę i tym podobne cuda. Ja, umysł ścisły. Wiedziałam, że to nie to, że nie czuję się w tym najlepiej. Szukałam czegoś, co polubię, co da mi satysfakcję i sensowne pieniądze. Tak się zakręciłam, że w ciągu siedmiu lat miałam na swoim koncie pięć specjalizacji i nadal nie wiedziałam w jakim zawodzie czułabym się dobrze. Czy te studia były mi do czegoś potrzebne? Zupełnie nie. Powiem więcej – mąż mój najdroższy również swoich studiów nie skończył. Została mu tylko do napisania praca magisterska. Niby pierdoła, ale nie czuje takiej potrzeby. Wie, że bez niej sobie poradzi.
Chciałabym wiedzieć, mając lat 19, że w dorosłym życiu to nie dyplom (czy nawet pięć dyplomów) jest ważny, a właśnie umiejętności. Chciałabym, żeby ktoś mi powiedział, że w życiu nie przyda mi się wiedza o tym, że książka „Bramy Raju” Andrzejewskiego składa się tylko z dwóch zdań i powinnam przez te siedem lat robić to, co lubię. Gdy obroniłam ostatni dyplom, moi znajomi, którzy mieli pomysł na siebie, byli już właścicielami prężnie działających firm – salonów kosmetycznych, fryzjerskich, kwiaciarni.
Warto mieć plan B
Czy łatwo było mi porzucić cały mój dorobek naukowy? Oczywiście, że nie. Poświęciłam moim studiom siedem lat, mnóstwo nieprzespanych nocy, nerwów i pieniędzy. Kim chcę zostać, gdy dorosnę? Nadal nie wiem. Ale wiem, że nie ma sensu się spinać. Zawsze można się przebranżowić. I nawet z moim humanistycznym wykształceniem mogę wybrać szkołę policealną, która da mi konkretny zawód.
Wiem, że wystarczy ukończyć szkołę policealną czy kurs zawodowy i być dobrym w tym, co się robi. Serio. Ludzie sami przyjdą. Na pewno wiele z Was jest teraz w tym miejscu, w którym ja byłam dwa lata temu. Zastanawiacie się, czy wracać do pracy, która zdecydowanie nie jest spełnieniem Waszych marzeń, czy może wywrócić swój świat do góry nogami? A może już wróciłyście do pracy, ale czujecie, że to nie to. Boicie się jednak, że nowa działalność nie da Wam tak szybko dochodów, a nie możecie sobie pozwolić na przerwę w przypływie gotówki? Zepnijcie poślady i zróbcie dodatkowy kurs, nie rezygnując z pracy. Zapomniałam wspomnieć, że ciągnąć jedne studia dziennie, a drugie podyplomowo, pracowałam też na pełen etat. Było ciężko, ale się dało. Z tym że ja ciągnęłam te kierunki zupełnie bez sensu. Nie wiedziałam, czy będę pracować w tych zawodach, nie czułam tego. Wy, będąc już matkami, wiecie już mniej więcej, w jakim zawodzie siebie widzicie. Jedyną pozytywną rzeczą w tym, że narobiłam tych specjalizacji jak durna, jest to, że daje mi to większe możliwości w znalezieniu pracy. Nie wiem, czy całe życie będę pisała bloga, ale wiem, że mam zabezpieczenie. Nawet jeżeli kiedyś zrezygnuję z bloga i nie będę mogła znaleźć pracy w zawodzie, dzięki moim doświadczeniom wiem, że nie należy bać się zmian. Jeżeli nagle poczuję chęć zarabiania jako masażystka, to zapiszę się do szkoły policealnej lub na kurs (jeden, drugi, trzeci) i będę starała się wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Nie będę traciła kolejnych kilku lat na to, aby następny dyplom i uczyć się rzeczy, które nigdy w życiu mi się nie przydadzą. Szkoły policealne to doskonała rzec dla mam, które mogą sobie pozwolić tylko na naukę w trybie zaocznym. Po roku czy dwóch latach możecie zacząć pracę w zawodzie, który zawsze Was kręcił, ale poszliście na studia, bo wszyscy szli. Teraz wykształcenie wyższe znaczy tyle, co ukończenie podstawówki w czasach młodości naszych rodziców. Racja, są zawody do wykonywania których trzeba mieć ukończone studia. Ale obserwując znajomych, widzę, że większość z nich nie pracuje w zawodzie, do wykonywania którego uczyli się na studiach. Nie wiecie, co ze sobą zrobić po urlopie macierzyńskim? Nie chcecie pracować w zawodzie, w którym pracowaliście przed ciążą? Szkoły policealne nie gryzą, a można w ich ofercie znaleźć naprawdę fajne propozycje. Poza tym uczyć się w takiej szkole można w trybie zaocznym, dzięki czemu można ją rozpocząć zaraz po urodzeniu dziecka. Jeżeli uważacie, że nie dacie rady ze szkołą przy dziecku (zerknijcie wcześniej na plany zajęć – to naprawdę jest do zrobienia), możecie wybrać kursy. Krótkie kursy są też dobrą rzeczą dla pracowników firm, które nie mają zbyt pewnej pozycji na rynku i w każdej chwili mogą szykować zwolnienia. Warto wtedy mieć zabezpieczenie. Kursy trwają krótko, są niedrogie, a dają konkretne umiejętności.
Urlop macierzyński nie jest urlopem od własnych potrzeb
Zatrzymajcie się na chwilę w tej całej macierzyńskiej wariacji, pomyślcie o sobie. O tym, co naprawdę lubicie, co się będzie działo, gdy urlop macierzyński się skończy. Czy aby na pewno chcecie wracać do poprzedniej pracy, zajeżdżać się po godzinach i zaniedbywać swoją dopiero co powiększoną rodzinę? A może jednak macie pracę marzeń i ani myślicie ją zmieniać? Ale czy nie brakuje Wam odskoczni na jakiś czas od wszystkiego, poszerzenia własnych horyzontów, możliwości spotkania się z nowymi ludźmi? Kręcąc się ciągle w tym samym otoczeniu dom-praca, na pewno siada Wam już na głowę i chciałybyście móc zrobić coś tylko dla siebie. I tu znów się powtórzę – bierzcie się za szkołę policealną (ewentualnie za kursy). Dzięki niej nie tylko możecie podnieść swoje kwalifikacje pracownicze, ale również zadbać o rozwój swoich zainteresowań lub po prostu poprzez praktyczną naukę zadbać o siebie i swój dom – np. dzięki nauce na kierunku florysta, dekorator wnętrz, fryzjer, instruktor odnowy biologicznej, czy też kierunkach kosmetycznych. Brzmi dobrze, prawda?
Koniecznie zapoznajcie się z ofertą edukacyjną Centrum Nauki i Biznesu Żak – tutaj.
Wpis powstał przy współpracy z Centrum Nauki i Biznesu Żak
zdjęcie tytułowe – infinitytheforums.com
16 komentarzy
Anna Jach
31 maja 2016 at 13:28My na naszą Małą jeszcze czekamy, ale już coraz bliżej. I już teraz wszystkich przeraża nasz plan na przyszłość. Sprawa wygląda tak: w tym roku oboje kończymy studia – mój mąż Akademię Muzyczną, ja – medycynę. Pierwszym powodem, dla którego już jestem uznawana za „złą matkę” jest sam fakt, że w ciąży chodzę na zajęcia (tak, do szpitali też) i zdaję masę ciężkich egzaminów. A to dopiero początek, bo od października, czyli ok. 2 miesiące po porodzie, zamierzam zacząć staż lekarski w szpitalu. Myśleliśmy nad tym oboje długo, rozważaliśmy za i przeciw, ale na ten moment na 95% właśnie tak się stanie. Obie babcie mamy po 200 km od nas (zresztą to chyba nawet lepiej, może unikniemy złotych rad…), więc musimy sobie poradzić sami. Plan jest taki, że ja będę spędzać w szpitalu czas 7-13.30 – w tym czasie Małą zajmie się Tata, który do pracy wychodzi dopiero na 17.00 i wraca przed 22 (+wyjeżdża w weekendy, kiedy ja będę mieć wolne). Ok. 14 będę w domu, kilka godzin spędzimy razem, a potem z naszą Córą zostanę ja. W momencie kiedy słyszą o tym rodzina/znajomi/wstawić dowolne – zaczyna się zbiorowa krytyka… No bo jak to, chłopa z dzieckiem zostawić w domu??? A jak trzeba będzie przewinąć, nakarmić, pójść na spacer albo – nie daj Boże – przebrać? Poza tym co ze mnie za matka, skoro nie zostanę z dzieckiem przynajmniej na rok w domu? Nie kocham własnej córki?
Z reguły nie odpowiadam na te komentarze, bo szkoda mi słów. Po pierwsze: dziecko jest naszym wspólnym „dziełem”, a Tatuś też ma dwie rączki. Po drugie: to nie jest tak, że nie chciałabym móc sobie pozwolić na zostanie w domu… Chciałabym, ale: w naszej sytuacji każdy grosz się będzie liczył; staż można zacząć tylko 2 razy w roku (albo październik, albo dopiero marzec), a wtedy przesuwa się specjalizacja i cała reszta (co prawda na stażu kokosów się nie zarabia, ale też nie ma np. nocnych dyżurów). Poza tym myślę, że łatwiej będzie Małej przywyknąć do takiej podwójnej opieki (tata/mama) od początku, niż gdybym została w domu załóżmy do października kolejnego roku, a później nagle musiałaby zostać na pół dnia z Tatą.
Ale ludziom nie wytłumaczysz… Bo każdy wie lepiej. W ciąży przekonałam się, że ciężarna, jej dziecko to jest sprawa „publiczna” – ciążowy brzuch jest zasadniczo własnością zbiorową (wrrrr… macanie przez obcych…), każdy ma coś do powiedzenia na temat Twojego wyglądu, wielkości brzucha, wagi, dolegliwości, sposobu żywienia, książek, które musisz przeczytać, warsztatów, na które musisz pójść i tysiąca innych rzeczy. A po porodzie pewnie będzie tylko gorzej…
Lil
14 czerwca 2016 at 21:47Powodzenia 🙂 przy dobrej organizacji da sie to ogarnac, a na stazu masz o tyle fajnie, ze nie ma tych dyzurow i pracujesz pod okiem starszego lekarza. Robcie po swojemu, zawsze ktos bedzie niezadowolony.powodzenia na ostatniej sesji i szczesliwego rozwiazania 🙂
Anna Jach
31 maja 2016 at 13:28My na naszą Małą jeszcze czekamy, ale już coraz bliżej. I już teraz wszystkich przeraża nasz plan na przyszłość. Sprawa wygląda tak: w tym roku oboje kończymy studia – mój mąż Akademię Muzyczną, ja – medycynę. Pierwszym powodem, dla którego już jestem uznawana za „złą matkę” jest sam fakt, że w ciąży chodzę na zajęcia (tak, do szpitali też) i zdaję masę ciężkich egzaminów. A to dopiero początek, bo od października, czyli ok. 2 miesiące po porodzie, zamierzam zacząć staż lekarski w szpitalu. Myśleliśmy nad tym oboje długo, rozważaliśmy za i przeciw, ale na ten moment na 95% właśnie tak się stanie. Obie babcie mamy po 200 km od nas (zresztą to chyba nawet lepiej, może unikniemy złotych rad…), więc musimy sobie poradzić sami. Plan jest taki, że ja będę spędzać w szpitalu czas 7-13.30 – w tym czasie Małą zajmie się Tata, który do pracy wychodzi dopiero na 17.00 i wraca przed 22 (+wyjeżdża w weekendy, kiedy ja będę mieć wolne). Ok. 14 będę w domu, kilka godzin spędzimy razem, a potem z naszą Córą zostanę ja. W momencie kiedy słyszą o tym rodzina/znajomi/wstawić dowolne – zaczyna się zbiorowa krytyka… No bo jak to, chłopa z dzieckiem zostawić w domu??? A jak trzeba będzie przewinąć, nakarmić, pójść na spacer albo – nie daj Boże – przebrać? Poza tym co ze mnie za matka, skoro nie zostanę z dzieckiem przynajmniej na rok w domu? Nie kocham własnej córki?
Z reguły nie odpowiadam na te komentarze, bo szkoda mi słów. Po pierwsze: dziecko jest naszym wspólnym „dziełem”, a Tatuś też ma dwie rączki. Po drugie: to nie jest tak, że nie chciałabym móc sobie pozwolić na zostanie w domu… Chciałabym, ale: w naszej sytuacji każdy grosz się będzie liczył; staż można zacząć tylko 2 razy w roku (albo październik, albo dopiero marzec), a wtedy przesuwa się specjalizacja i cała reszta (co prawda na stażu kokosów się nie zarabia, ale też nie ma np. nocnych dyżurów). Poza tym myślę, że łatwiej będzie Małej przywyknąć do takiej podwójnej opieki (tata/mama) od początku, niż gdybym została w domu załóżmy do października kolejnego roku, a później nagle musiałaby zostać na pół dnia z Tatą.
Ale ludziom nie wytłumaczysz… Bo każdy wie lepiej. W ciąży przekonałam się, że ciężarna, jej dziecko to jest sprawa „publiczna” – ciążowy brzuch jest zasadniczo własnością zbiorową (wrrrr… macanie przez obcych…), każdy ma coś do powiedzenia na temat Twojego wyglądu, wielkości brzucha, wagi, dolegliwości, sposobu żywienia, książek, które musisz przeczytać, warsztatów, na które musisz pójść i tysiąca innych rzeczy. A po porodzie pewnie będzie tylko gorzej…
Anna Jach
31 maja 2016 at 13:28My na naszą Małą jeszcze czekamy, ale już coraz bliżej. I już teraz wszystkich przeraża nasz plan na przyszłość. Sprawa wygląda tak: w tym roku oboje kończymy studia – mój mąż Akademię Muzyczną, ja – medycynę. Pierwszym powodem, dla którego już jestem uznawana za „złą matkę” jest sam fakt, że w ciąży chodzę na zajęcia (tak, do szpitali też) i zdaję masę ciężkich egzaminów. A to dopiero początek, bo od października, czyli ok. 2 miesiące po porodzie, zamierzam zacząć staż lekarski w szpitalu. Myśleliśmy nad tym oboje długo, rozważaliśmy za i przeciw, ale na ten moment na 95% właśnie tak się stanie. Obie babcie mamy po 200 km od nas (zresztą to chyba nawet lepiej, może unikniemy złotych rad…), więc musimy sobie poradzić sami. Plan jest taki, że ja będę spędzać w szpitalu czas 7-13.30 – w tym czasie Małą zajmie się Tata, który do pracy wychodzi dopiero na 17.00 i wraca przed 22 (+wyjeżdża w weekendy, kiedy ja będę mieć wolne). Ok. 14 będę w domu, kilka godzin spędzimy razem, a potem z naszą Córą zostanę ja. W momencie kiedy słyszą o tym rodzina/znajomi/wstawić dowolne – zaczyna się zbiorowa krytyka… No bo jak to, chłopa z dzieckiem zostawić w domu??? A jak trzeba będzie przewinąć, nakarmić, pójść na spacer albo – nie daj Boże – przebrać? Poza tym co ze mnie za matka, skoro nie zostanę z dzieckiem przynajmniej na rok w domu? Nie kocham własnej córki?
Z reguły nie odpowiadam na te komentarze, bo szkoda mi słów. Po pierwsze: dziecko jest naszym wspólnym „dziełem”, a Tatuś też ma dwie rączki. Po drugie: to nie jest tak, że nie chciałabym móc sobie pozwolić na zostanie w domu… Chciałabym, ale: w naszej sytuacji każdy grosz się będzie liczył; staż można zacząć tylko 2 razy w roku (albo październik, albo dopiero marzec), a wtedy przesuwa się specjalizacja i cała reszta (co prawda na stażu kokosów się nie zarabia, ale też nie ma np. nocnych dyżurów). Poza tym myślę, że łatwiej będzie Małej przywyknąć do takiej podwójnej opieki (tata/mama) od początku, niż gdybym została w domu załóżmy do października kolejnego roku, a później nagle musiałaby zostać na pół dnia z Tatą.
Ale ludziom nie wytłumaczysz… Bo każdy wie lepiej. W ciąży przekonałam się, że ciężarna, jej dziecko to jest sprawa „publiczna” – ciążowy brzuch jest zasadniczo własnością zbiorową (wrrrr… macanie przez obcych…), każdy ma coś do powiedzenia na temat Twojego wyglądu, wielkości brzucha, wagi, dolegliwości, sposobu żywienia, książek, które musisz przeczytać, warsztatów, na które musisz pójść i tysiąca innych rzeczy. A po porodzie pewnie będzie tylko gorzej…
Anna Jach
31 maja 2016 at 13:28My na naszą Małą jeszcze czekamy, ale już coraz bliżej. I już teraz wszystkich przeraża nasz plan na przyszłość. Sprawa wygląda tak: w tym roku oboje kończymy studia – mój mąż Akademię Muzyczną, ja – medycynę. Pierwszym powodem, dla którego już jestem uznawana za „złą matkę” jest sam fakt, że w ciąży chodzę na zajęcia (tak, do szpitali też) i zdaję masę ciężkich egzaminów. A to dopiero początek, bo od października, czyli ok. 2 miesiące po porodzie, zamierzam zacząć staż lekarski w szpitalu. Myśleliśmy nad tym oboje długo, rozważaliśmy za i przeciw, ale na ten moment na 95% właśnie tak się stanie. Obie babcie mamy po 200 km od nas (zresztą to chyba nawet lepiej, może unikniemy złotych rad…), więc musimy sobie poradzić sami. Plan jest taki, że ja będę spędzać w szpitalu czas 7-13.30 – w tym czasie Małą zajmie się Tata, który do pracy wychodzi dopiero na 17.00 i wraca przed 22 (+wyjeżdża w weekendy, kiedy ja będę mieć wolne). Ok. 14 będę w domu, kilka godzin spędzimy razem, a potem z naszą Córą zostanę ja. W momencie kiedy słyszą o tym rodzina/znajomi/wstawić dowolne – zaczyna się zbiorowa krytyka… No bo jak to, chłopa z dzieckiem zostawić w domu??? A jak trzeba będzie przewinąć, nakarmić, pójść na spacer albo – nie daj Boże – przebrać? Poza tym co ze mnie za matka, skoro nie zostanę z dzieckiem przynajmniej na rok w domu? Nie kocham własnej córki?
Z reguły nie odpowiadam na te komentarze, bo szkoda mi słów. Po pierwsze: dziecko jest naszym wspólnym „dziełem”, a Tatuś też ma dwie rączki. Po drugie: to nie jest tak, że nie chciałabym móc sobie pozwolić na zostanie w domu… Chciałabym, ale: w naszej sytuacji każdy grosz się będzie liczył; staż można zacząć tylko 2 razy w roku (albo październik, albo dopiero marzec), a wtedy przesuwa się specjalizacja i cała reszta (co prawda na stażu kokosów się nie zarabia, ale też nie ma np. nocnych dyżurów). Poza tym myślę, że łatwiej będzie Małej przywyknąć do takiej podwójnej opieki (tata/mama) od początku, niż gdybym została w domu załóżmy do października kolejnego roku, a później nagle musiałaby zostać na pół dnia z Tatą.
Ale ludziom nie wytłumaczysz… Bo każdy wie lepiej. W ciąży przekonałam się, że ciężarna, jej dziecko to jest sprawa „publiczna” – ciążowy brzuch jest zasadniczo własnością zbiorową (wrrrr… macanie przez obcych…), każdy ma coś do powiedzenia na temat Twojego wyglądu, wielkości brzucha, wagi, dolegliwości, sposobu żywienia, książek, które musisz przeczytać, warsztatów, na które musisz pójść i tysiąca innych rzeczy. A po porodzie pewnie będzie tylko gorzej…
Anna Jach
31 maja 2016 at 13:28My na naszą Małą jeszcze czekamy, ale już coraz bliżej. I już teraz wszystkich przeraża nasz plan na przyszłość. Sprawa wygląda tak: w tym roku oboje kończymy studia – mój mąż Akademię Muzyczną, ja – medycynę. Pierwszym powodem, dla którego już jestem uznawana za „złą matkę” jest sam fakt, że w ciąży chodzę na zajęcia (tak, do szpitali też) i zdaję masę ciężkich egzaminów. A to dopiero początek, bo od października, czyli ok. 2 miesiące po porodzie, zamierzam zacząć staż lekarski w szpitalu. Myśleliśmy nad tym oboje długo, rozważaliśmy za i przeciw, ale na ten moment na 95% właśnie tak się stanie. Obie babcie mamy po 200 km od nas (zresztą to chyba nawet lepiej, może unikniemy złotych rad…), więc musimy sobie poradzić sami. Plan jest taki, że ja będę spędzać w szpitalu czas 7-13.30 – w tym czasie Małą zajmie się Tata, który do pracy wychodzi dopiero na 17.00 i wraca przed 22 (+wyjeżdża w weekendy, kiedy ja będę mieć wolne). Ok. 14 będę w domu, kilka godzin spędzimy razem, a potem z naszą Córą zostanę ja. W momencie kiedy słyszą o tym rodzina/znajomi/wstawić dowolne – zaczyna się zbiorowa krytyka… No bo jak to, chłopa z dzieckiem zostawić w domu??? A jak trzeba będzie przewinąć, nakarmić, pójść na spacer albo – nie daj Boże – przebrać? Poza tym co ze mnie za matka, skoro nie zostanę z dzieckiem przynajmniej na rok w domu? Nie kocham własnej córki?
Z reguły nie odpowiadam na te komentarze, bo szkoda mi słów. Po pierwsze: dziecko jest naszym wspólnym „dziełem”, a Tatuś też ma dwie rączki. Po drugie: to nie jest tak, że nie chciałabym móc sobie pozwolić na zostanie w domu… Chciałabym, ale: w naszej sytuacji każdy grosz się będzie liczył; staż można zacząć tylko 2 razy w roku (albo październik, albo dopiero marzec), a wtedy przesuwa się specjalizacja i cała reszta (co prawda na stażu kokosów się nie zarabia, ale też nie ma np. nocnych dyżurów). Poza tym myślę, że łatwiej będzie Małej przywyknąć do takiej podwójnej opieki (tata/mama) od początku, niż gdybym została w domu załóżmy do października kolejnego roku, a później nagle musiałaby zostać na pół dnia z Tatą.
Ale ludziom nie wytłumaczysz… Bo każdy wie lepiej. W ciąży przekonałam się, że ciężarna, jej dziecko to jest sprawa „publiczna” – ciążowy brzuch jest zasadniczo własnością zbiorową (wrrrr… macanie przez obcych…), każdy ma coś do powiedzenia na temat Twojego wyglądu, wielkości brzucha, wagi, dolegliwości, sposobu żywienia, książek, które musisz przeczytać, warsztatów, na które musisz pójść i tysiąca innych rzeczy. A po porodzie pewnie będzie tylko gorzej…
Wiola
26 maja 2016 at 19:55Szkoda, że tak to odbierasz. Jak wpis został napisany przy współpracy z marką, to automatycznie jest zły? Włożyłam w niego dużo siebie i podzieliłam się z Wami swoimi spostrzeżeniami. To nie jest tak, że gdy zgłasza się do mnie jakaś marka, to ja natychmiast zmieniam swoje poglądy, żeby pasowały pod to, co oferuje marka. Wchodzę we współprace tylko z tymi markami, które poleciłabym najbliższym. Naprawdę mnóstwo ich odrzucam. Ten wpis w pełni oddaje moje zdanie na temat edukacji.
Kinga Kapsa-Ziebicka
24 maja 2016 at 09:16Bardzo dobry, mądry wpis. Gdy patrzę na to wszystko, mam bardzo podobne odczucia. Najważniejsze, i niekiedy najtrudniejsze jest ukierunkowanie, które przychodzi u niektórych bardzo szybko, u drugich zakorzenia się latami. Sama wiem, że musiałam spróbować wielu opcji by poczuć magię:)
Wiola
26 maja 2016 at 19:38Masz rację. Szkoda tylko, że młodzi ludzie tak szybko muszą decydować o dalszym swoim życiu. Cieszę się, że znalazłaś swoją magię. 🙂
czytam, kiedy mogę
23 maja 2016 at 23:17Bardzo fajny wpis Wiolu, ciekawa twoja ścieżka kariery.
Ja ukończyłam Żaka i mam drugi tytuł technika z rachunkowości (pierwszy mam z Ekonomika – organizacja przedsiębiorstw ze specjalizacją szwedzką), z tej szkoły właśnie. Wybrałam ten kierunek, bo mój Stasiu zakładał działalność, a ja zajęłam się jej księgami.
Ogromną frajdę sprawił mi powrót do szkoły już po studiach, a na finiszu dowiedziałam się, że będę mamą, więc było jeszcze przyjemniej. Poznałam tam kilka fajnych dziewcząt.
Wiola
26 maja 2016 at 19:38O, świetnie, że o tym piszesz. Ta specjalizacja szwedzka brzmi bardzo interesująco.
Blogowy pamiętnik
23 maja 2016 at 21:26Najważniejsze jest działać w zgodzie ze sobą. Ja po drugim macierzyńskim otworzyłam działalność ryzykując wiele nerwów i dożywotnią hipotekę ale warto było. I czuję się spełniona chociaż czasem mam cykora, że się nie uda do końca.
Wiola
26 maja 2016 at 19:40Wiem, co czujesz. Też mam czasem cykora i zastanawiam się, jak długo będę ciągnąć swoją działalność.
Blogowy pamiętnik
23 maja 2016 at 21:26Najważniejsze jest działać w zgodzie ze sobą. Ja po drugim macierzyńskim otworzyłam działalność ryzykując wiele nerwów i dożywotnią hipotekę ale warto było. I czuję się spełniona chociaż czasem mam cykora, że się nie uda do końca.
Blogowy pamiętnik
23 maja 2016 at 21:26Najważniejsze jest działać w zgodzie ze sobą. Ja po drugim macierzyńskim otworzyłam działalność ryzykując wiele nerwów i dożywotnią hipotekę ale warto było. I czuję się spełniona chociaż czasem mam cykora, że się nie uda do końca.
Blogowy pamiętnik
23 maja 2016 at 21:26Najważniejsze jest działać w zgodzie ze sobą. Ja po drugim macierzyńskim otworzyłam działalność ryzykując wiele nerwów i dożywotnią hipotekę ale warto było. I czuję się spełniona chociaż czasem mam cykora, że się nie uda do końca.